Wednesday, November 14, 2012

Dzien 19 i 20 - wyjazd z Kambodży ... (bc)

....chaos panujący w Siem Reap da się chyba tylko porównać do północnoafrykańskich krajów o lekko arabskim rysie kulturowym. Gwar nocnych marketów, ławice tuktuków na zapylonych ulicach, setki średnio nachalnych sprzedawców ("only two dollars, my friend....,  massage bum-bum itp...). Odechciewa nam się nawet spacerować po tym sztucznym jak wrzód w okolicy Angkor Wat wyrosłym - turystycznym mieście. W miejscu, które nazwałbym apogeum tourist-patologii, jakim jest Pub Street, podobno podają całkiem niezłą pizzę - jak twierdzi Nikoś. Rozumiecie - pizzę... w Kambodży. Na szczęście można uciec w dżunglę, pomiędzy zapomniane, mniejsze świątynie Angkor, pod posągi Buddy większe i mniejsze, znaleźć miejsca gdzie oprócz ciszy, słychać własne myśli....
Po kolejnym dniu zwiedzania świątyń przyszło nam zmierzyć się z następnym wyzwaniem. Zmowa cenowa linii lotniczych powoduje, że z Kambodży nie można wydostać się za normalną cenę samolotem. Na szczęście dzięki zaangażowaniu ekipy w rozwiązanie tego problemu, opracowany został dość karkołomny plan polegający na przekroczeniu granicy Kambodży i Tajlandii drogą ladową (!) tak - drogą ladową. :)))

Z ciekawych obserwacji - Wojtek ustalił, że po drugiej stronie Ziemi od miejsca, gdzie obecnie jesteśmy, znajduje się... PERU! Czyli Trzynastu dotarło tym razem dokładnie w przeciwne miejsce globu niż poprzednia wyprawa trzy lata temu. :)))

Nasza podróż rozpoczęła się ok. godziny 2 w nocy, gdy kilka tuktuków wywiozło nas pod nieznany sklep spożywczy, gdzieś na obrzeżach centrum Siem Reap. (!) Tam po 45 minutach czekania pojawił się... DELUXE SLEEPING BUS, czyli autosan z lat pięćdziesiątych, z powyginanymi do tyłu na stałe fotelami. Te obite materiałem skóropodobnym siedziska były tak trwałe, że topod Jurasem jako pierwsze zarwało się po pół godzinie. Dopakowaliśmy resztę pasażerów i ruszyliśmy przez noc w nieznane...

... Granica Tajsko-Kambodżanska to szeroki na kilometr pas ziemi niczyjej, gdzie wózki ze śmierdzącymi rybami, pchane przez lokalnych farmerów na bosaka, mieszają się z ludnością pracującą - uwaga -  w trzech kasynach (!?!), które oczywiście nieprzypadkowo na ziemi niczyjej powstały. :) Przekorczenie granicy nie należy do przeżyć przyjemnych. Po pierwsze jest tam zakaz przejazdu samochodów prywatnych, mimo że jest tam wielka droga. Oznacza to ni mniej ni więcej tyle, że musieliśmy pożegnać się z naszym "deluxe sleeping busem". Po drugie - granicę otwierają dopiero o 7 rano, przez co po przyjeździe natrafiliśmy na kilka rzędów bezsensownej kolejki, w której spędziliśmy niecałą godzine. Później czekał nas przemarsz przed kasynami i straganami, ze wszystkim, co tylko można sobie wyobrazić, uzbrojonym po zęby wojskiem w czarnych mundurach, polującym na przemytników narkotyków, aby w końcu dotrzeć na "most przyjaźni", czyli zaplutą, betonową kładkę nad ściekiem, wprost przed kolejne oddziały wojska antynarkotykowego. Upał, smród i brud. Ale już po stronie Tajskiej czekał nas budynek odpraw celnych z klimatyzacją, znane nam formularze wjazdowo-wyjazdowe, pieczątka, prześwietlenie naszych plecaków i... jesteśmy. :) Co ciekawe, (bo wcale tego pewni nie byliśmy) udało się przejść także naszemu pilotowi z poprzedniego autobusu, który zapewnił nas, że na rondzie otoczonym śmieciami w pewnym momencie pojawi się nasz upragniony autobus. :))) Kolejna godzina czekania... i zaskoczenie dnia. Nikodem zarezerwował nam autobus na wyłączność. Nie powiedział nam tylko, że na dziewięć osób będziemy mieli... 56 miejsc. :))) Jakże dalekowzroczna była to decyzja zdaliśmy sobie sprawę, patrząc na to jak błyskawicznie wszyscy rozłożyli sobie wolne fotele wokół siebie we wszystkie możliwe strony i zasnęli jak kamienie. Tym razem kierowaliśmy się w okolice miasta TRAT. Autobusem gdzie oprócz kierowcy, był facet, który mówił mu jak kierować i jeszcze trzeci, który miał telefon i mówił gdzie się kierować. Chwilę zajęło mi ustalenie tej hierarchii oraz tego, ze żaden, ale to żaden z nich nie rozumie nawet słowa po angielsku. A ze wpadliśmy na pomysł żeby jednak popłynąć na wyspę Koh Chang innym promem, z innej przystani promowej, to do logistyki tłumaczenia wykorzystaliśmy telefon do Taja znającego angielski. :) I jakoś się udało. Rzutem na taśmę złapaliśmy prom na wyspę. Minęło 14-cie godzin od nocnego wyjścia z hotelu w Kambodży, a nasza podróż miała, jak się okazało, trwać jeszcze "chwilkę".
... Ku uciesze Barona-Wrażliwego prom płynął tylko pół godziny. Wyspa Koh Chang przywitała nas darmowymi mapami i rzędem tuktuków. To, że tu jesteśmy to wynik wielogodzinnych wyliczeń równania: czas podróży / koszty podróży oraz koszt podróży / oczekiwana pogoda na wyspach.. Do ostatniego dnia rozważaliśmy wyjazd na południe Tajlandii w rejon Koh Samui i Koh Tao. Ale jesteśmy 500km bliżej, co nie znaczy wcale, że szybciej:)

Koh-Chang polozone jest w parku narodowym i sklada sie z archipelagu kilku malenkich wysepek i Koh Chang wlasnie ktora ma ksztalt fasolki o wysokosci ok 25 km i szerokosci 7km. Wyspa wg Lonely planet porosnieta jest w 80% lasem tropikalnym. Za namowa tegoz przewodnika udalismy sie w kolejna tym razem przejazdzke, na poludniowy zachod wyspy do imprezowej Lonely beach. Moj plan ktory sprawdzal sie do tej pory w Tajlandii czyli wyjscie na plaze i znalezienie wolnego bungalowa tym razem nie zadzialal. Tluklismy sie z Nikodemem po okolicy i albo ceny byly nieakceptyowalne albo warunki podobne do wysypiska smieci. Uratowal nas Booking.com a wlasciwie Seba ktory wytargal tam doskonala oferte na swietny hotel z wielkim basenem i wlasna plaza. Konfrontacja naszych z Nikiem negocjacji z recepcja z oferta tego samego hotelu na bookingu (nie da sie w tej cenie) oraz "drobna doplata" do widoku na morzemn zajely kolejne dwie godziny. Miejwiecej ok osiemnastej moglismy wskoczyc pod prysznice i odpalic browarki... zapowiadal sie przemily spokojny wieczor w tropikalnym raju!!!









No comments:

Post a Comment